Wybuch wojny zastał panią w Warszawie?
Byłyśmy z mamą w swoim domu na Grochowie. Już pierwszego dnia na nasze osiedle poleciały bomby. Była jednak silna obrona przeciwlotnicza. [Niemcy] lecieli od Prus Wschodnich. Jak ostrzelano samoloty, to oni pozrzucali bomby i uciekli. Parę domów dalej już pierwszego dnia, spłonęła willa. Potem przez parę dni trwały walki, Niemcy zbliżali się do Warszawy. Kiedy była otoczona ze wszystkich stron - ale się broniła - Niemcy prawdopodobnie postanowili zwiększyć siłę natarcia. Właśnie [dlatego] zaatakowali również od strony wschodniej. W nocy ciemno, nie było światła - usłyszałyśmy, że ktoś dobija się do drzwi. Wszedł niemiecki oficer z dwoma żołnierzami i powiedział nam, że musimy opuścić dom, bo teren jest zajęty przez wojsko. Był zresztą bardzo uprzejmy, poprosił, żeby mu dać ręcznik, mydło. Powiedział, żeby zamknąć dom; zapewnił, że absolutnie nic nam nie zginie i że za parę dni wrócimy do swego domu.
Wyprowadzono nas w nocy. Po ciemku i w takim pośpiechu trudno było coś zabrać. Właściwie nic żeśmy nie zabrały. Mamę, ciotkę, mnie i ludność z okolicznych domów zaprowadzono do jednej willi, tam przesiedzieliśmy przez noc, a rano zapakowano nas do samochodów i wywieziono do Mińska Mazowieckiego. Otworzono samochody i puszczono nas wolno. Mogliśmy sobie robić, co chcemy, nie mając właściwie gdzie się podziać. Na szczęście w Mińsku zorganizowano pomoc dla ludzi przywożonych w ten sposób. Dostałyśmy pokój w inspektoracie szkolnym. Mama spała z ciotką na wąskiej kozetce. Jak się chciały obrócić, to musiały wstać, żeby się położyć na drugi bok. Natomiast ja spałam na słomie z innymi paniami i czułyśmy się zupełnie dobrze. Poza tym zorganizowano kuchnię, gdzie wydawano zupy dla wysiedlonych.
A Warszawa się broniła... Jak padła, to wszyscy ruszyliśmy na piechotę do Warszawy. Okazało się, że nasz dom jest spalony. Spalone było całe pierwsze piętro, a nasze mieszkanie na parterze było kompletnie okradzione, przede wszystkim zdemolowane. Niemcy mieli tam dowództwo odcinka, bo nasz dom był wysoki, narożny, duży. Poza tym mieli tam punkt sanitarny, więc podłogi były pozalewane krwią. Mam jeszcze książkę Słowackiego poplamioną niemiecką krwią. Usiłowałam ją wybawić, ale się nie dało. Wszystko, co było w szafach, szufladach zostało wywalone na podłogę. Widocznie szukali pieniędzy. Chodzili po tym, na przykład po fotografiach i tylko część się nadawała [do uratowania]. Wszystko było zupełnie zniszczone, kompletnie. Ojciec miał krzyż papieski Pro Ecclesia et Pontifice - duży, złoty krzyż za budowę kościołów - i też został ukradziony. Był w biurku i zginął. Co było cenniejsze, zostało z naszego domu ukradzione.
Nie mogliśmy już mieszkać w tym mieszkaniu, bo jak padał deszcz, to sufit przeciekał. Potem spadł śnieg, topił się, jak żeśmy ogrzewali, i lało się na głowę. Musieliśmy się przeprowadzić do sutereny. Oczywiście nie było tam możliwości mieszkania. Wszystkie szyby powybijane. Prowizorycznie pozabijane dyktą, a zima była bardzo sroga. Zimę przesiedzieliśmy w suterenie, a na wiosnę rodzice postanowili sprzedać spalony dom. Byli tacy, co się na wojnie dorobili i w ten sposób zabezpieczali sobie pieniążki. Przeprowadziliśmy się w 1940 roku do wynajętego trzypokojowego mieszkania na Grochowie. Wszystko trzeba było kupić, a w tym czasie było bardzo trudno o żywność, o sprzęty - o wszystko było szalenie trudno. Tak jak mówiłam, ojciec bywał w Warszawie dorywczo.
Â
Jak zaczęła się Pani przygoda z konspiracją?
Do 1939 roku chodziłam do prywatnej szkoły, która była uważana za szkołę elitarną. Mam bardzo przyjemne wspomnienia, bo szkoła rzeczywiście była wyjątkowa. Obie nasze dyrektorki były wyjątkowe, obie bardzo zasłużone. Prowadziły nauczanie w zaborze rosyjskim, a potem prowadziły prywatne gimnazjum. Jak mówiłam, mieściło się na ulicy Wiejskiej róg Matejki, w bardzo dużej narożnej kamienicy, która należała do baronostwa Taube. [Ich] obie córki również chodziły do naszej szkoły. Starsza, Ola, była moją koleżanką. Po paru latach spotkałyśmy się, o dziwo, w „Wigrach". Obie - Ola i Zosia Taube - były w „Wigrach" i w czasie Powstania byłyśmy razem na, Starym Mieście.
Â
Miały niemieckie pochodzenie?
Nie wiem, prawdopodobnie tak. Jak to w Polsce przecież było... W każdym razie to była bardzo patriotyczna rodzina.
W 1939 roku zdałam tak zwana małą maturę. Bardzo się cieszyłyśmy. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłyśmy po zakończeniu roku szkolnego, było pójście z kilkoma koleżankami, żeby zakupić czerwone tarcze. W liceum nosiło się czerwone tarcze, a w gimnazjum niebieskie. Ta tarcza zachowała mi się do dzisiaj. Jest dla mnie wielkim talizmanem. W naszym gimnazjum były dwa rodzaje liceum: humanistyczne i przyrodnicze. Nie wiem, czy w czasie okupacji tak bardzo tego podziału przestrzegano. W każdym razie szkoła szybko zorganizowała komplety. Mój komplet [tworzyły] cztery uczennice. Spotykałyśmy się u mojej koleżanki na ulicy Czackiego w Warszawie. Zajęcia odbywały się codziennie. Przychodził nauczyciel, przeważnie na kilka godzin. Tak, że jednego dnia był jeden przedmiot, najwyżej dwa. Przychodziła polonistka, to miała trzy, cztery godziny polskiego. Matematyka znowu z jakimś innym przedmiotem. W każdym razie do liceum chodziłam przez dwa lata. Matura była w 1941 roku.
Pamiętam śmieszną historię. Nasza szkoła postanowiła, że [egzamin] pisemny z polskiego wszystkie komplety będą pisały razem. Ponieważ nasza szkoła została zajęta przez wojsko, nie było mowy, żeby tam cośkolwiek zorganizować. Byliśmy zaprzyjaźnieni z [inną] szkołą -prywatną szkołą pani Plater. Ich budynek frontowy zajęło wojsko, ale szkoła prowadziła jeszcze w oficynie zajęcia dla najmłodszych z zakresu szkoły podstawowej. Matura miała się odbyć w suterenie, w bardzo dużej oficynie. Wchodziłyśmy tam pojedynczo, żeby nie zwrócić uwagi Niemców. Nieopatrznie usiadłam blisko okienka piwnicznego. Okazało się, że na podwórzu Niemiec trzymał wartę. Co parę minut widziałam w okienku jego buciory. Spacerował sobie tam i z powrotem. Muszę powiedzieć, że strasznie mnie to dekoncentrowało. Co chciałam pisać, to podchodził Niemiec i widziałam te jego straszne buty. To było dla mnie okropne.
W każdym razie w 1941 roku zdałam maturę. Chciałam nawiązać kontakt z konspiracją - [chciałam] się dalej uczyć. Jeśli chodzi o dalszą naukę, zapisałam się do Miejskiej Szkoły Handlowej profesora Edwarda Lipińskiego. Dla Polaków nie było już ani szkół średnich, ani szkół wyższych. Była tylko szkoła powszechna i potem były szkoły zawodowe. Tak. że ta szkoła, jako zawodowa (handlowa), mogła istnieć. Wykłady prowadzili profesorowie z SGH. Funkcjonowała jako tajna Wyższa Szkoła Handlowa.
Jeśli chodzi o konspirację, to przez koleżankę zostałam zaprzysiężona do ZWZ.
Â
Jak wyglądała przysięga?
Była jakaś rota, ktoś odbierał przysięgę. Dokładnie tego już nie pamiętam. W każdym razie to polegało na samokształceniu. Przygotowywało się referaty, słuchało się referatów. Poszerzanie wiadomości, przede wszystkim gospodarczych, politycznych - różne tematy. Potem powstało AK i przeniosłam się. Zostałam ponownie zaprzysiężona. Przydzielono mnie do „Wigier". Mieliśmy tam zajęcia dwojakiego rodzaju. Mianowicie: typowo wojskowe i sanitarne. Zajęcia sanitarne odbywały się w domach i czasem przyjeżdżano do mnie. Pierwsze zastrzyki robiliśmy w moją kanapę. Zajęcia prowadziły nasze medyczki, bo w oddziale były dwie studentki na ukończeniu medycyny. Mieliśmy też lekarza, który to wszystko nadzorował. Potem cała służba sanitarna wykrystalizowała się. Naszą komendantką była doktór „Bella" - Izabela Niedźwiedzka-Namysłowska.
Zajęcia codzienne, przede wszystkim nauka robienia zastrzyków, bandażowania, udzielenia pierwszej pomocy - to były podstawowe sprawy. Było różnie. Niektóre koleżanki miały możliwość dostępu do Szpitala Ujazdowskiego, inne miały praktyki w różnych szpitalach. Myśmy tego nie miały. Jeśli chodzi o zajęcia wojskowe, to miałyśmy zajęcia z kolegami z podchorążówki. Czasem jeździliśmy na ćwiczenia w teren. Ćwiczyłyśmy rzut granatem, rysowałyśmy mapy, orientacja w terenie.
Â
Czy brała pani udział w akcjach dywersyjnych w czasie okupacji?
Nie. U nas to było nie do pomyślenia. Nasz batalion był przede wszystkim nastawiony na szkolenia. Po pewnym czasie nasz dowódca, kapitan „Trzaska" (Eugeniusz Konopacki), został komendantem Agrykoli - to była podchorążówka i jednocześnie szkoła dla podoficerów. Poza tym kilku naszych kolegów było wykładowcami w podchorążówce. Nieźle pisałam na maszynie i miałam zajęcia tego typu, że przepisywałam opisy broni, czy inne [dokumenty]. Przepisywało się dla chłopców zajęcia z taktyki bojowej.
Â
Była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań?
Tak, przecież łapanki były na porządku dziennym. To, że mieszkałam na Grochowie, było bardzo uciążliwe. Dojazdy były okropne, tramwaje były w stanie rozsypki. Przede wszystkim pasażerowie z reguły nie płacili za bilety. Dawało się pieniądze konduktorowi lub wysiadając, dawało się swój bilet komuś innemu. Za jednym biletem może jechało w tramwaju z dziesięć osób.
Â
Dlaczego tak było?
Dlatego że te pieniądze szły do kasy okupanta. Oni z kolei wcale nie inwestowali w tramwaje, więc były w strasznym stanie. Poza tym był straszny tłok. Do szkoły handlowej chodziłam na zajęcia popołudniowe. Wracałam przed godziną policyjną i to było coś strasznego. Wagony były dosłownie obwieszone dookoła. Nieraz jechałam, trzymając się, i z jedną nogą na stopniu. Kiedyś nawet [jechałam] na buforze w objęciach strażaka, który mnie trzymał, bo byśmy oboje omało nie pospadali z wagonu. Tak się jeździło i w związku z tym było dużo wypadków. Dojazdy były uciążliwe również ze względu na łapanki. Bardzo dobrze wychodziły Niemcom łapanki przede wszystkim na mostach. Przejeżdżało się przez most i jak zamknęli [przejazd], tramwaj zatrzymali na moście, to nie było gdzie uciekać. To było straszne.
Â
Była pani w łapance?
Byłam, ale zaraz na początku. Jeszcze nie byliśmy tak otrzaskani z łapankami. Siedziałam w tramwaju i byłam pochłonięta lekturą. Tak czytałam, że nie wiedziałam, co się dookoła dzieje - taka byłam zaczytana. W pewnym momencie patrzę, że w wagonie jest tylko parę osób. Za chwilę: Halt! Halt! - zatrzymują wagon i wszyscy: Raus! Też wysiadłam i patrzę, co się dzieje. Już cała grupa ustawionych ludzi. To było na Pradze, na Targowej. Zatrzymują inne tramwaje, wszyscy wysiadają ludzi ustawiają Myślę sobie - Trzeba jakoś uciekać. Wtedy Żydzi nie byli jeszcze w getcie, to był sam początek. Na środku był skwer, a przed skwerem stała duża grupa Żydów i przyglądali się, co się dzieje. Ich nie ruszali, oni byli z gwiazdami. Jak podjechał tramwaj, Niemcy się odwrócili, to ja biegiem w stronę tych Żydów. Oni się rozstąpili i przepuścili mnie. Niemiec zorientował się, że uciekam, zaczął coś krzyczeć. Oczywiście byłam już daleko. Potem [weszłam] do jakiegoś domu, do bramy i tam przeczekałam łapankę. Później już bardzo uważałam.
Â
Były ostrzeżenia o łapankach?
Ludzie ostrzegali. Jak była gdzieś łapanka, to ostrzegał m.in. motorniczy, zwalniał, żeby ludzie zdołali wyskoczyć. Ostrzegano się wzajemnie, oczywiście.
Â
Czy było takk, jak w „ Zakazanych Piosenkach ", że śpiewano w tramwajach?
Tak, tak, oczywiście. Przede wszystkim w pierwszym wagonie przednia część była Nur fur Deutsche. Tu był tłok, jak śledzie w beczce, ledwo się można było ruszyć, a tam na przednich ławkach siedziała jedną, dwie osoby. Tak to było... Wsiadali [ludzie], dzieci śpiewające. Wszędzie byli, po podwórkach chodzili i śpiewali, na przystankach. Warszawa broniła się chociaż humorem.
Â
Pamięta pani jakieś piosenki?
Tak, oczywiście.
Â
Jakie to były piosenki?
W tej chwili nie powiem jakie, ale pamiętam.
Â
Jednym słowem warszawiacy mieli poczucie humoru.
Poczucie humoru nas trzymało.